Na wstępie napiszę jedno zdanie: ta książka jest mocarna. I w duchu tej sentencji zamierzam napisać recenzję.
Coraz częściej mam okazję przekonać się, jak wiele doskonałych, ciekawych i rozbudowanych koncepcji wymyślono i opisano już dawno temu. Prawie trzydzieści lat ma już wydanie "Dnia Tryfidów", które miałem okazję przeczytać. Książka jest niesamowita, doskonale utrafiła w moje gusta i nie przypominam sobie, żebym się na niej zawiódł w którymkolwiek momencie (choć na pewno taki był, po prosu musiał). Początkowo byłem do niej trochę zrażony, bo choć polecał mi ją Eden, to widziałem adaptację filmową, która rewelacyjna niestety nie była (nie tylko pod względem wykonania, co jest oczywiste jak na film z 1967 roku, ale i pod względem fabuły). Uprzedzenia nie miały szans w starciu z kunsztem mistera Wyndhama i przestały się liczyć po jakichś piętnastu stronach. Co się zaś tyczy porównania z adaptacją filmową, to napiszę tyle, że praktycznie są to dwa zupełnie różne twory! Nie wiem, czy Wyndham pozwolił, by mu tak jeżdżono po książce, ale film z pewnością pozbawił go wielu czytelników. Wracając do książki. Jest bardzo porządnie napisana i oparta na dość nietypowym koncepcie. Niektóre fragmenty wręcz powalają i czytając je każda osoba, która coś tam w życiu próbowała pisać uświadamia sobie, jak daleka przed nią drogą. A teraz kilka słów o fabule "Dnia Tryfidów".
Problem głodu na świecie zmusił ludzi do podjęcia zdecydowanych działań. Jednym z nich była genetyczna krzyżówka roślin, z której pobierało się odżywczy olej wykorzystywany w przemyśle spożywczym. Roślinki (zwane Tryfidami) były nieźle wypakowane i szybko rosły. Pięknie, prawda? Tylko że miały cztery punkty przewagi nad każdym innym gatunkiem roślin. Asy ukryte może nie w rękawach, ale w liściach, jeżeli wiecie, co mam nam myśli ;) Po pierwsze - były inteligentne. Czy w dużym stopniu, tego nie wiadomo. Ale na pewno wystarczająco, żeby stać się zagrożeniem dla ludzi. Co może zrobić mi kaktus w doniczce, zapytacie? Jeżeli ten kaktus jest sprytny, ma ponad dwa metry, może "wyjść" z doniczki i sunąć powoli na trzech korzeniach niczym nogach, do tego komunikować się z innymi kaktusami, a poza tym uderzyć was swego rodzaju "biczem" wymoczonym w silnej toksynie, to może zrobić wam bardzo dużo. Gdy ludzie zorientowali się, o co chodzi, wykarczowali sporo roślinek, a resztę pozbawili broni i przykuli do palików niczym poczciwą krasulę. Wszystko to, co napisałem, miało miejsce jeszcze przed akcją właściwą utworu, ale kilka retrospekcji dokładnie wyjaśnia, co trzeba. Roślinki odgrywały rolę niewolników, ale porozumiewały się, czekały, aż ich trujące wici odrosną i nadarzy się okazja do ucieczki. Bądź ataku (bo nie zabijały one dla sportu. Po prostu żywiły się jak klasyczne rośliny, wysysając z ziemi składniki mineralne za pomocą korzeni, ale od czasu do czasu lubiły sobie przegryźć nieco rozkładającego się mięska. Może być z człowieka, czemu nie?). Właśnie gdy taka okazja się nadarza, zaczyna się akcja właściwa "Dnia Tryfidów".
Nietypowe i niecodzienne zjawisko astronomiczne zgromadziło pokaźną widownię. Przelatująca niedaleko ziemi kometa gubiła tysiące odłamków, a na niebie widać było mocne rozbłyski świateł. Taki naturalny sylwester. Wszyscy wpatrywali się w to zachwyceni i następnego dnia przyszło im za to zapłacić. Oślepli. Tutaj Wyndham szarżuje ostro mocnymi opisami miasta pełnego pełznących po omacku ludzi. Okazuje się, że wcale nie trzeba zsyłać katastrofy nuklearnej czy biologicznej, ani terrorystów i zombie, by wstrząsnąć światem. Teoretycznie nikt nie umiera, ale co może zrobić zwykły człowiek, gdy traci najważniejszy ze swoich zmysłów? Może się na przykład potknąć i rozbić głowę o krawężnik. Wizja Wyndhama jest bardzo sugestywna i wymowna, a to głównie dlatego, że jest bardzo logiczna i spójna. Ludzie mają problemy z wyjściem z domu, zdobyciem jedzenia. Właściwie wszystko staje się problemem. Pewien komfort mają tylko ci, którzy byli ślepi przed wizytą komety. Oni przynajmniej mają jakieś doświadczenie w poruszaniu się po omacku. Ale miasto nie może długo działać bez ludzi, zaś trupy w końcu zaczynają padać (w wypadkach bądź z powodu zaplanowanych samobójstw).
Pewnie nasuwa wam się pytanie, jak to się mogło stać, że wszyscy jak jeden mąż oślepli i co ja w tym widzę rewelacyjnego i logicznego, skoro to statystycznie rzecz biorąc niemożliwe. Zgadza się. Książka opowiada właśnie o ludziach, którzy zachowali zdolność widzenia i mają nie mniej kłopotów niż ślepcy lamentujący na ulicach Londynu. Przede wszystkim trzeba się jakoś oswoić z sytuacją, a nie jest to łatwe. Po drugie ludzkim odruchem jest chęć niesienia pomocy. Ale jak? Ilu można pomóc? Kogo wybrać? Jak poradzić sobie z tłumem wczepiającym się w poły płaszcza, który zorientował się, że obok jest osoba, która widzi i która może ich na przykład doprowadzić do jedzenia czy domu? Wraz z paraliżem miasta i pierwszymi rozkładającymi się ciałami pojawia się ryzyko epidemii i Londyn staje się bombą z opóźnionym zapłonem. Ludzie czekają na pomoc, która nie nadchodzi. Garstka wybrańców, która widzi z różnych powodów (od zabandażowanej głowy po urwanie się filmu na imprezie tuż przed tym, gdy niebo zaczęły rozświetlać rozbłyski) postanawia opuścić miasto. A Tryfidy, których nikt nie pilnuje, wyrywają się na wolność i rozpoczynają rajd przez kraj zabijając co się nawinie. Nie streściłem tego wszystkiego zbyt dokładnie, a dalej nie ma co się rozpisywać. Książkę naprawdę warto przeczytać. Jest wiele argumentów "za". Poza tym, że to dobre czytadło i fantastyka, to jeszcze jest to interesujące studium ludzkiej psychiki i zachowań w obliczu, bądź co bądź, pewnego rodzaju zagłady. Klimat nie jest zbyt optymistyczny, i są pewne małe, gatunkowe że tak powiem, podobieństwa zarówno do gier typu FallOut jak i filmów o zombie.
Jest to jedna z moich ulubionych książek i teraz nie pozostaje mi nic innego jak przemierzyć lubelskie antykwariaty w poszukiwaniu egzemplarza "Dnia Tryfidów", który mógłbym mieć na własność. Szczerze polecam. Nie zawiedziecie się.
A teraz mały bonus. Korzystając z okazji wypiszę kilka różnic, pomiędzy książką a filmem. Sami dostrzeżecie, jak daleko padło jabłko od Tryfida ;) Najpierw podam fakty z książki, a potem filmu:
1. Bohater jest biologiem, zaś w filmie... marynarzem (!!!). W adaptacji biolog jest zupełnie inną, zmyśloną postacią, która siedzi na latarni morskiej i topi smutki w butelce gorzały.
2. Tryfidy i zagrożenie z ich strony były znane na długo przed kometą, tymczasem wersja telewizyjna sugeruje, że:
- roślinki wykorzystały odłamki komety, by na nich przylecieć na ziemię;
- opcjonalnie promieniowanie komety zmutowało pewien gatunek rośliny;
3. Książka kończy się w momencie, w którym się kończy, wiele pytań pozostaje bez odpowiedzi. Tymczasem film kroi po wątkach (w ogóle zekranizowano pierwszą ćwiartkę książki, że tak powiem), ale Tryfidy zostają unicestwione przy pomocy... morskiej wody (!!!).
4. Bohater uwalnia kobietę z rąk ślepca. Dużo później odnajduje samotną dziewczynkę (cała trójka wciąż widzi). W wersji filmowej marynarz ratuje dziewczynkę (książkowe postaci kobiety i dziewczynki stają się jedną osobą).
5. Tryfidy komunikują się miedzy sobą (jest to teoria, ale bardzo prawdziwa, o tym można się przekonać czytając książkę). W adaptacji Tryfidy przyciąga wóz z megafonem (nie pamiętam dokładnie, ale to było chyba coś w rodzaju Family Frost ;).
To wszystko, co pamiętam. Sami widzicie, jak blado wypada film w zestawieniu z protoplastą - książkowym wydaniem "Dnia Tryfidów". Skupcie się na papierowym wydaniu, a film obejrzyjcie z nudów w ramach ciekawostki (czasem leci na Polonii 1).
Saladyn - 10/01/2004
"Dzień Tryfidów"
John Wyndham
Iskry; Warszawa 1975
|