NUMER 1 | Reaktor - polski zin postnuklearny | Strona 4 |
Czarny. Czarny. Tylko to jedno słowo biegało po jego umyśle. Czarny. Siedział przywiązany do krzesła w jakiejś szopie. Czarny. W ogóle już nie myślał o dwóch stojących nad nim mężczyznach. Czarny, Czarny, Czarny! Przewracał oczami, nie mógł utrzymać głowy. Całą twarz miał zalaną krwią. Jego włosy były posklejane od potu i posoki. Mężczyzna w ciemnej kurtce przysiadł na piętach koło niego.
Czarny obudził się. Było mu cholernie zimno. Na pustkowiu w nocy temperatura spada poniżej koszmarnych wartości. Słońce jeszcze nie wzeszło. Czarny wstał, złożył na cztery parkę, na której spał i włożył do starego zdartego plecaka. Sprawdził boczną kieszeń. Pieniądze wciąż tam były. Te pieniądze to zarazem wyrok jak i zbawienie. Jeśli nie spłaci Cartera - jest trupem. Jeśli dorwie go Greyback - jest trupem. Jeżeli trafi na Łowców Nagród - jest trupem. Czuł, że to nie będzie dobry dzień. Wyjął z kieszeni sprężynowca. Wbił go w starą puszkę i powoli otworzył. Jedząc konserwę przyglądał się uśmiechającej do niego kobiety z etykiety. "To najlepsza mielonka w całym Teksasie!" Mówiła. Czarny nie wiedział gdzie jest Teksas. Ale zapewne było to jedno z najlepszych śniadań, jakie jadł w całym życiu. Spakował te kilka rzeczy, które miał i ruszył przed siebie. Miał jeszcze długą drogę przed sobą. Zastanawiał się czy Tico, jego wróg permanentny, wciąż za nim idzie. Miał nadzieje, że zgubił go wiele kilometrów wcześniej. Nie chciałby go spotkać akurat teraz. Ale Tico miał większe problemy na głowie. F i T stracili cierpliwość kilka godzin wcześniej. Byli nawet pod wrażeniem jak długo wytrzymał. Ale złamał się. Każdego da się złamać. W końcu powiedział to, na co obydwaj zabójcy czekali: Dust Town. A więc Czarny wraca do domu. Spieszył się. Najkrótsza droga do Dust Town prowadzi przez Abandoned Place. Są to ruiny jakiegoś wielkiego, przedwojennego miasta. Dawniej tętniącego życiem, pełnego świateł i samochodów. Dzisiaj stoją tylko kikuty zniszczonych, opuszczonych budynków. Nawet w dzień lepiej się tam nie zapuszczać. Można tam było się natknąć na mieszkające w ruinach bandy, szabrowników, złodziei i jak mówią krążące o tym miejscu legendy - potwory. Było późne popołudnie. Słońce nadal świeciło wysoko nad horyzontem. Cholerna pustynia - pomyślał. W dzień smaży Cię, a w nocy mrozi. To niemożliwe żeby człowiek mógł się do tego przyzwyczaić. Abandoned Place majaczyło w oddali. Nawet w ten upał przechodziły go ciarki na myśl o tym miejscu. W prawo, wzdłuż placem, przejście między budynkami, prosto, do wiaduktu w prawo i dalej cały czas prosto - powtarzał w pamięci najkrótszą drogę przez to piekielne miejsce. Mógłby iść przez Rocky Valley, ale nie, czas, zależy mu na czasie. Do AP dotarł na godzinę przed zmierzchem. Przedmieście było stertą gruzu. Jednorodzinne domy i wille rozsypały się podczas wojny jak domki z kart. Czarny wszedł na betonowy chodnik i przyspieszył kroku. Po pół godzinie był już w Vitti, największej dzielnicy AP. Jeszcze kilka i kroków zobaczył znajomy prostokątny plac. Kiedyś już tu był. Raz. Wychylił się zza rogu. Wszystko wydawało się zupełnie puste. Nie podobało mu się to. Wychodząc tam znalazłby się na zupełnie otwartej przestrzeni. Przysiadł po murem i wygrzebał z plecaka starą, obdrapaną lornetkę. Patrzył po budynkach, czy ktoś nie stoi w oknie. Ściemniało się i coraz mniej było widać. Nagle zupełnie zmroziło go. Patrzył na dach wysokiego szarego budynku ze zburzoną wschodnią ścianą. Na jego szczycie leżał snajper celując prosto w niego. Jednak po chwili zorientował się, że snajper nie strzeli. Kimkolwiek był, w tej chwili nie sprawiał zagrożenia. Leżał tam najwyraźniej już bardzo długo, gdyż na twarzy nie miał już ani kawałka mięsa ni skóry. Czarny odetchnął. Pieprzony trup, narobił mi strachu - pomyślał - Ale zaraz... - przeleciała mu myśl przez głowę. Jeszcze raz skierował lornetkę na upiornego strzelca. Karabin... tak, trzyma w rękach piękny karabin wyborowy. Jako że aktualnie Czarny nie miał przy sobie żadnej broni oprócz sprężynowca, snajperka była jak manna z nieba. Przylgnął do ściany i zaczął szybko biec wzdłuż niej. Teraz snajper był wprost naprzeciw niego. Złapał oddech i sprintem dobiegł do budynku i gdy tylko się w nim znalazł, padł na ziemię. Jednak nikt nie strzelał. Nikt go nie widział. Zastanawiał się jak wejść na dach. Schody wewnątrz zawaliły się na drugim piętrze. Wszedł na górę i wyjrzał przez okno. Bingo! Metalowe schody przeciwpożarowe. Stąpał po nich ostrożnie gdyż niebezpiecznie trzęsły się na wszystkie strony. Na szczycie schodów podciągnął się na wystający parkan. Był na dachu. Na chwilę zapomniał o ostrożności i wyprostował się by ujrzeć wspaniały widok na AP. Dojrzał stamtąd poświatę z ogniska, jakieś trzy, cztery przecznice stąd. Wiedział już, że lepiej to miejsce ominąć. Skulił się i na czworaka podszedł do leżącego trupa. Obrócił go na plecy i dojrzał dziurę w jego czaszce tuż pod lewym okiem. Przeszukał go i znalazł mały złoty zegarek oraz dwa naboje. Wziął się za karabin. Obejrzał do dokładnie, sprawdził magazynek. Cztery naboje. W zapasie dwa. Jak na razie musi starczyć. Włożył go sobie pod pachę i zszedł na dół. Szedł dalej ulicami, cały czas trzymając ściany za sobą. Gdy uliczki zrobiły się węższe ruszył z kopyta. Biegł dobre 15 minut. Usiadł pod niskim murkiem odgradzającym ogródek zniszczonego sklepu od ulicy by chwile odpocząć. Nagle usłyszał za sobą ciche wołanie. - Hej, hej ty! Czarny zerwał się na równe nogi, celując dookoła z karabinu. Jednak nikogo nie dojrzał. - Tutaj... - dobiegło ze sklepu. Czarny obejrzał się do tyłu ponad murkiem. Na parapecie w oknie siedział mężczyzna. Był około trzydziestki. W jakiś łachach, brudny. Palił papierosa. Aż dziw, że Czarny nie zauważył go wcześniej. Wycelował w niego broń. - Odłóż broń. Nic Ci nie zrobię. Chcę tylko pogadać. - widząc że Czarny nie jest do tego skory, dorzucił - Przecież jakbym chciał się kropnąć już byłbyś martwy. Czarny nie czuł się przekonany. - Nie pierdol. - Spoko, spoko, byłem ciekawy - tu zapalił kolejnego papierosa - czy nie masz ochotę na fajkę? Czarnego aż skręciło. Od dawna nie mógł zdobyć papierosów, a był strasznym nałogowcem. Niepewnie spojrzał na przybysza. - Dobra, daj jednego. Mężczyzna podał mu peta ze starej, wyblakłej paczki Lucki Strików. Odłożył karabin na murku obok. Upajając się tytoniem Czarny postanowił wyciągnąć więcej fajek od nieznajomego. - Masz więcej? - To zależy... - Od czego? Nieznajomy łapczywie zerkał na wypchany plecak. - Od tego co tam masz... - na jego twarzy rozlał się obrzydliwie przymilny uśmiech. - Nic tam nie mam. Masz więcej? - Ale na pewno coś masz - mężczyzna wstał - Daj mi tylko zerknąć... - Odejdź - warknął Czarny. Łachmaniarz złapał za leżący z boku karabin i wycelował w niego. - Dawaj kurwa plecak! - Daje Ci 5 sekund żebyś to odłożył, a potem Cię zabiję. - Ha! Zwariowałeś? Chyba nie zauważyłeś, że jesteś po złej stronie lufy! - 5... - Dawaj plecak albo urwę Ci łeb! - 4... - Powiedziałem! - 3... Nacisnął na spust. Jednak ku jego zdziwieniu broń nie wystrzeliła. Karabin był zablokowany, żeby w razie jakiejś szarpaniny nie wystrzelił. Bandyta był tym tak zaskoczony, że nawet nie zdążył zareagować, gdy Czarny z całej siły wepchnął mu sprężynowiec w brzuch. Z jego gardła wyrwało się zduszone rzężenie. Pchnął mocniej. Krew polała się po jego ręce. Łachmaniarz osunął się na ziemię. Szybko przeszukał trupa. Znalazł przy nim sześć paczek papierosów. Ten skurwiel miał tego pełno! - Pomyślał Czarny. Wepchnął je do kieszeni. Zarzucił plecak i karabin na plecy. Zapalił szluga i pospiesznie ruszył dalej, nie oglądając się za siebie. Była czarna noc... Barman Fockes był człowiekiem ambitnym. Chciał uczynić ze swojej knajpy najlepszy lokal na całym Weastlandzie. Niestety nie wiodło mu się. Pieniądze płynęły przez jego dziurawe kieszenie, jak wino przez gardło Franka, największego okolicznego chlejmordy. W dodatku przebywająca w jego barze klientela, nie dodawała Temu miejscu prestiżu. Fockes stał i zaciekle pucował kontuar, próbując zmyć jakąś niewiadomego pochodzenia plamę. Jego wielkie brzuszysko trzęsło się przy tym na boki, niebezpiecznie wachlując stojące pod kontuarem butelki z podejrzanymi trunkami. Usłyszał skrzypienie wejściowych drzwi. Podniósł wzrok by zobaczyć, kto taki zawitał do jego przybytku i zamarł... Święty |
<<< | Pierwsza strona | Spis treści | >>> |
Reaktor - polski zin postnuklearny. Wszelkie prawa posiada Rudzielec. Kopiowanie bez zgody zabronione. |