NUMER 1 | Reaktor - polski zin postnuklearny | Strona 3 |
W bazie panowała wrzawa. Żołnierze biegali z pakunkami, tobołkami i skrzyniami ze sprzętem. Oddział Mullinsa był już gotowy do drogi. Bramy bazy otworzyły się i konwój ciężarówek pomknął w kierunku gór Cheyenne. Podkomendni kapitana Bradforda sprawdzali i pakowali sprzęt, następnie szybko zajmowali swoje miejsca w podziemnym schronie. Generał Hill wydał nowe rozkazy, w myśl których na powierzchni miały powstać nowe fortyfikacje. Żołnierze w mgnieniu oka otoczyli bazę okopami i zasiekami. Ustawiono wieże obserwacyjne i gniazda CKMów. Cała operacja przebiegała zgodnie z planem – szybko i dokładnie. Po kilku godzinach do bazy dotarł meldunek od majora Mullinsa. Jego oddział dotarł bezpiecznie do gór Cheyenne i właśnie zadomawiał się w nowym miejscu. Generał był dumny z ludzi, którymi przyszło mu dowodzić. Byli dobrymi żołnierzami. Zdyscyplinowani i zawsze gotowi do akcji. Douglas Hill stworzył mały oddział podlegających mu bezpośrednio wojaków. Siedmioosobowa paczka przyjaciół tylko czekała na skinienie generała i od razu wykonywała polecenie. Po ciężkim dniu pełnym tytanicznej pracy wszyscy żołnierze zajęli swoje pozycje i odpoczywali. Część przysypiała na workach z ziemią, wielu drzemało na stołach w jadalni i na podłodze w hangarze. Generał otarł pot z czoła i spojrzał na horyzont. Złowieszcze, sine chmury gromadziły się na niebie. Mężczyzna zastanawiał się, co będzie dalej – „Czy wszystko skończy się dobrze, czy też Bradford miał rację?”. Jeżeli najgorsze oczekiwania staną się rzeczywistością fala uderzeniowa lub radiacja zabiją wszystkich na powierzchni. Bradford rozmyślał o tych kilku prototypach pancerza wspomaganego, jakie przysłano przed dwoma tygodniami. Technicy w bazie cmokali z zachwytu nad tym cudeńkiem. Podobno dało się w nim wytrzymać ostrzał z CKMu, wysoką i niską temperaturę, oraz pewną dawkę promieniowania. Pancerz miał wbudowaną małą baterię atomową w ceramicznym rdzeniu. Według zapewnień konstruktorów miała napędzać zbroję przez jakieś 150 lat. Energia była potrzebna systemowy hydraulicznemu i komputerowi. Człowiek ubrany w taki pancerz był nieludzko silny, a napakowany danymi komputer pozwalał mu sprawnie działać nawet po oddzieleniu od innych jednostek, ponieważ miał wbudowane radio, celownik, mapę geologiczną, noktowizor i kilka innych przydatnych gadżetów. Kapitan żałował, że pancerz nie jest jeszcze mocniejszy i że nie mają w magazynie więcej egzemplarzy. Można by w nie ubrać kilkunastu chłopców na powierzchni i być może uratować im życie. Generał od razu nie zgodził się na chodzenie w pancerzu. Mimo swojego wieku nie unikał nowości i chętnie wdrażał je do swoich batalionów. Ale tym razem chodziło o coś innego. Generał uznał, że lepszy wpływ na morale będzie miało chodzenie w mundurze z odsłoniętą twarzą, a nie odziewanie się w metal niczym średniowieczny rycerz i dawanie do zrozumienia, że to może się fatalnie skończyć. Tak więc wszystkie pancerze (w liczbie pięciu) trafiły do magazynu w bunkrze. Młody żołnierz, z paczką papierosów przymocowaną do hełmu cienkim paskiem, podszedł do generała. - Jak to wygląda z tej perspektywy, sir? Generał odwrócił się w kierunku żołnierza i z uśmiechem odpowiedział: - Tak samo, Hancock. Nic ciekawego. - Szluga, sir? - żołnierz wyjął paczkę papierosów i poczęstował dowódcę. Generał rzucił palenie dwadzieścia lat temu, ale teraz miał dużą ochotę na jednego dymka. Podziękował i wziął papierosa. Hancock odpalił jemu i sobie, po czym zaciągnął się porządnie. Żar na końcu papierosa świecił niczym mała dioda. Żołnierz wypuścił z płuc chmurę dymu. Wciąż wpatrywał się w horyzont. W bazie Norad ludzie przechodzili właśnie przyśpieszony kurs obsługi niektórych urządzeń oraz zapoznawali się z architekturą fortecy. Dowódca bazy zapewniał, że cokolwiek by się nie stało, tu są bezpieczni. Z jednej strony żołnierze cieszyli się, z drugiej zaś pamiętali o swoich kumplach, którzy zostali w bazie. Co prawda niektórzy byli w schronach, ale nie są one przecież tak wytrzymałe i wyposażone jak Norad. O siódmej trzydzieści trzy w całej Ameryce zawyły syreny. Ludzie pozrywali się z łóżek, rozdzwoniły się telefony. Tysiące zagubionych miotało się po ulicach wraz ze swoim dobytkiem starając się uciec jak najdalej od swoich siedzib. Tylko po to, by po chwili uświadomić sobie, że nie ma ucieczki. Linie telefoniczne zostały zablokowane, działały tylko te rządowe i specjalne. - Co się dzieje!? To chyba nie ćwiczenia, nikt mnie o niczym nie poinformował?! – burmistrz Philadelphii darł się do słuchawki. - Niestety, proszę pana, nie jestem upoważniony do udzielania jakichkolwiek informacji – oficer dyżurny armii był niesamowicie opanowany. - Do cholery człowieku! Ja mam żonę i dzieci! Chcę wiedzieć, czy mam jechać do schronu, czy nie! Rozumiesz to!? - Rozumiem, proszę pana, ale nie jestem upoważniony do udzielania jakichkolwiek informacji – oficer dyżurny był tak miły jak automatyczna sekretarka. Tymczasem w innym miejscu. - Czy jajo dotarło już do gniazda? – głos jakiegoś mężczyzny dochodził z głośników w małym, ciemnym pomieszczeniu. - Potwierdzam – powiedział mężczyzna w garniturze łykając pigułkę na uspokojenie. Ręce mu się trzęsły, ledwo zdążył wykonać swoje zadanie. Do pomieszczenia weszła młoda kobieta w spódnicy mini, białej koszuli i zawieszonym na szyi na błękitnej wstążce identyfikatorem. - Prezydent i jego rodzina zajęli już swoje miejsce w schronie na naszej platformie wiertniczej – oznajmiła. - Dziękuję. Doskonale się pani spisała. - Wszyscy doskonale się spisaliśmy. Teraz czekają nas trudne lata. - Podołamy, panno Staples. Ameryka zawsze sobie poradzi. - Szkoda mi tych milionów, którym nie uda się przeżyć... – ciągnęła dalej. - Mi też, panno Staples. Ale każda wojna wymaga poświęceń, po każdej bitwie są ofiary śmiertelne. Proszę się pocieszyć faktem, że jesteśmy tymi szczęśliwcami, którzy przeżyli. - T... Tak... – odpowiedziała bez przekonania w głosie – Z pewnością ma pan rację. Ludzie tratowali się nawzajem pragnąc znaleźć się w bezpiecznym wnętrzu schronów. Kilkuset zdołało się ukryć. Część w ramach specjalnego przydziału trafiła do nowego typu schronów, zwanych Kryptami. Niektórzy wcale się z tego nie cieszyli, uznali bowiem, że mechanizmy tych nowych budowli mogły być nie przetestowane, a co za tym idzie – wadliwe. Wierzący wznosili modły do swoich bogów. Niewierzący siedzieli borykając się z mieszanymi uczuciami. Tysiące mniej szczęśliwych mordowało się na ulicach małych i dużych miast, jak gdyby to miało coś zmienić. Zdarzały się nawet grupy szabrowników, które kradły na potęgę wszystko, co zostawili lub zgubili w pośpiechu inni. Chaos trawił cały glob. W kilku miejscach na planecie otworzyły się wyrzutnie, zwolniły zaczepy i wielkie rakiety z sykiem pomknęły ku niebu. To nie ludzie uciekali w pustą przestrzeń galaktyki – jedynym pasażerem każdej rakiety były głowice bojowe dowolnego rodzaju. Atomowe, neutronowe, biologiczne. Cały śmiercionośny arsenał, jaki stworzyła ludzkość, wzbił się w powietrze kierując do celu – określonego punktu na drugiej stronie globu. To ręka człowieka stworzyła te zabójcze zabawki, zdolne zgasić miliony istnień w ułamku sekundy. Zdolne wzbić się w przestworza i pokonać olbrzymie dystanse nie po to, by nieść pokój, ale śmierć i zniszczenie. Zagłada. Armageddon. Oto, co nastąpi, gdy ci posłańcy śmierci dotrą do miejsca przeznaczenia. Wtedy wypełni się proroctwo, a baranek złamie ostatnią pieczęć... Generał od kilku godzin wpatrywał się w horyzont. Mięśnie mu zdrętwiały, krzyż i korzonki dawały o sobie znać. Za plecami Douglasa Hilla stali żołnierze. Świtało. Porannemu chłodowi i rosie towarzyszyło zdenerwowanie i znudzenie żołnierzy. Zaiste – dziwna mieszanka. Powoli robiło się coraz jaśniej. Generał odetchnął z ulgą wierząc, że przetrwanie kolejnego dnia to znak sukcesu. Właśnie w tym momencie na horyzoncie rozbłysło oślepiające światło. Przygasło na chwilę, ale mieszkańcy bazy wojskowej doskonale wiedzieli, co to oznacza. To był koniec. Generał odwrócił się do swoich żołnierzy pragnąc powiedzieć im coś zanim fala uderzeniowa do nich dotrze. Ale nie mógł wykrztusić z siebie ani słowa. Co mógł im powiedzieć, zanim wyruszą w ostatnią drogę? Pokrzepić? Jak? Podziękować za poświęcenie? Czy są słowa zdolne wynagrodzić utratę życia? Generał spoglądał w smutne i zrezygnowane twarze swoich żołnierzy. W końcu ujrzał Hancocka. Stał na baczność naprężony jak struna. Przez lewe ramię przewiesił broń, w prawej dłoni trzymał prawie do końca wypalonego papierosa. Żołnierz stał tak przez chwilę, po czym pstryknął peta przed siebie. Tlący się kikut papierosa poszybował w powietrzu i upadł na ziemię. Dym wciąż się z niego unosił. Hancock spojrzał na generała. Dostrzegł jego niemą prośbę o pomoc. Szybko podszedł do swojego dowódcy, stanął obok niego. Ramię w ramię. Odwrócił się do swoich kolegów i powiedział: - Pamiętajcie chłopaki, jak już będziecie w tym ciemnym tunelu płynęli ku światłu, że jak gówno wpadło w wentylator, to kilkudziesięciu sukinsynów z naszej bazy stało na barykadach do końca! – zakończył okrzykiem unosząc swoją broń do góry. Reszta podchwyciła ten pomysł. Po chwili cały plac w bazie zapełnił się żołnierzami wydzierającymi się na całe gardło i strzelającymi w niebo. Generał odwrócił się i ujrzał coś niesamowitego. W złowrogim pomruku zbliżała się do nich fala ognia i pyłu. Douglas Hill mógłby przysiąc, że pośród kłębów płomieni dostrzegł wyszczerzone w uśmiechu oblicze Lucyfera. Śmierć przyszła szybko zmiatając z powierzchni ziemi prawie całą bazę. Ludzie nawet nie mieli okazji krzyknąć z bólu gdyż wyparowali w ułamku sekundy, a budowle złożyły się niczym domek z kart. Wydawało się, że ludzkość zgasła niczym płomień świecy. Ale nie wszyscy zginęli. Być może gorzej dla nich... Mijały godziny, dni, a w końcu miesiące. Ludzie ukryci w schronach wciąż nie mogli otrząsnąć się z szoku. Młody ksiądz katolicki, John Cotton, siedział w kącie i powtarzał jak obłąkany: - Zrobili to... te sukinsyny to zrobiły... Przyglądał mu się trzydziestoparoletni stolarz. Po kilkunastu minutach odważył się w końcu coś powiedzieć: - Kurczę, nigdy nie słyszałem, żeby ksiądz tak mówił... ale nigdy też nie widziałem księdza w takim stanie. - Synu... – ksiądz zapeszył się. Trochę dziwnie było się zwracać do starszego per „synu”. Po chwili poprawił się – Bracie... Pan ma teraz o wiele większy powód, by gniewać się na ludzi, niż wulgaryzmy jednego księdza. - Co teraz będzie, proszę księdza? – zapytał stolarz. - Cierpienie i żal... – odpowiedział duchowny. - Czy to się musiało tak skończyć... – stolarz zastanawiał się głośno. - Bracie, czasami zastanawiam się nad kilkoma rzeczami... I modlę się do boga prosząc o odpowiedź na nurtujące mnie pytania. Widziałem afrykańskie kraje, których obywatele cierpieli głód tylko dlatego, że ich głowa państwa wolała bawić się w wojnę niż przeznaczać pieniądze na właściwe cele, takie jak chociażby jedzenie. Widziałem raporty Amnesty International o torturach. Widziałem wiele takich rzeczy... i to też – ksiądz wskazał palcem w sufit schronu, dając do zrozumienia, że chodzi mu o zdarzenia na powierzchni – I pytam czasem Boga, czy po tylu aktach przemocy... po tych wszystkich ciężkich grzechach zasługujemy na to, by ocaleć... - Niektórzy chyba na pewno, proszę księdza. Potrzeba nam tylko Jezusa, żeby nas zbawił. - Jesteś stolarzem, bracie – mówiąc to duchowny łypnął okiem na swojego rozmówcę – A ja powiadam ci, że nie starczyłoby ci drewna by zrobić krzyż, który równałby się naszym przewinieniom. Stolarz zamilkł. Ksiądz również. Duchowny zastanawiał się, czy nie zrobił źle zarażając swoimi obawami Bogu ducha winnego człowieka. W końcu ma on wystarczająco problemów na głowie. W podziemnych schronach pod gruzami niedawnej wojskowej bazy kapitan Bradford starał się wlać trochę nadziei w serca swoich podkomendnych. - Spokojnie chłopcy. To solidna konstrukcja. Sprawdzałem ją osobiście przed dwoma tygodniami. Sprzęt pracuje jak trzeba, starczy nam zapasów. Musimy tylko siedzieć i czekać na sygnał z zewnątrz. Na rozkaz. - A jeżeli nie otrzymamy żadnego sygnału, rozkazu? Co wtedy, kapitanie? - Nie przesadzajcie! Nie tylko my siedzimy w schronie! Cały kraj jest usiany schronami w bazach, cywilnymi w miastach, nowymi Kryptami. Do tego dochodzą tajne schrony rządowe oraz prywatne, wzniesione przez obywateli za własne środki. Założę się o każde pieniądze, że już na tydzień przed uderzeniem nuklearnym większość osób spała w schronach. - Nie wytrzymam! – wrzasnął jakiś kapral – Chcę na powierzchnię! - Spokój, żołnierzu! - Chcę wyjść! Nie wytrzymam tu ani sekundy dłużej! – żołnierz wpadł w szał - Ani chwili w tym grobowcu! - Medyk! Uspokój go! Kilku mężczyzn złapało szaleńca. Lekarz wstrzyknął mu jakiś środek na uspokojenie. Żołnierz szarpał się przez chwilę. Pocił się niesamowicie, przewracał oczami. W końcu bezwładne ciało mężczyzny przeniesiono na pryczę. - Przejdzie mu – skwitował krótko kapitan – Ale to nie koniec. Wszyscy są? Bradford rozejrzał się po pomieszczeniu. W końcu kazał wszystkim zebrać się w największym pokoju w schronie. Żołnierze siedzieli ściśnięci niczym sardynki w puszce. - Słuchajcie! Musimy się pilnować. Nie możemy sobie pozwalać na głupie i nieprzemyślane decyzje, ani zachowania – kapitan spojrzał na nieprzytomnego furiata – Tak. Nasz kraj został zaatakowany. Tak. Zginęły miliony. Ale my żyjemy. Ocaleliśmy i teraz tylko od nas zależy, jak wykorzystamy tą szansę. Liczę na wasz rozsądek. Mamy tu medyka, psychologa i księdza. Jeżeli ktoś chce pogadać, to proszę bardzo. Nie rozgłaszajcie swoich frustracji. Nasza psychika jest i tak w kiepskim stanie. I jeszcze jedno. Nie chcę słyszeć o bójkach, sprzeczkach. Mamy tu sporo kobiet. Jeżeli usłyszę o gwałcie osobiście zabiję skurwiela, który się go dopuścił. Pamiętajcie, że generał i kilkudziesięciu naszych chłopców poświęciło się dla nas. Mamy wobec nich dług i zaczynamy go spłacać od teraz. Rozejść się! Żołnierze powoli opuszczali pomieszczenie. Słowa kapitana niosły pewną wartość. I nie było się co oszukiwać – miał rację. Po pół roku w schronie, w którym przebywał ksiądz Cotton, sytuacja stała się tragiczna. Przepełniony bunkier i tak przez długi czas utrzymywał przy życiu tabun ludzi. Jedzenie skończyło się przed kilkoma dniami, na mocy porozumienia między dorosłymi wszystko dostawały dzieci. Teraz i one popłakiwały co jakiś czas i kładły się spać głodne. Cotton modlił się: „Boże, daj mi siłę by im pomóc. Spraw, by chociaż moi bracia mniejsi ocaleli. Usłysz płacz niewinnych”. Do księdza podszedł stolarz. Nie przerwał duchownemu, ale uklęknął obok niego i również zaczął się modlić. W schronach pod bazą wojskową trwała narada. Po tak długim czasie wciąż nie nadchodziły żadne wiadomości z innych baz. Przyczyn mogło być wiele – zepsute urządzenia, uszkodzone linie bądź... śmierć. Kapitan Bradford wraz z najwyższymi rangą żołnierzami postanowił ustalić, czy i jakie działania podjąć. - Proponuję, by zaczekać jeszcze miesiąc – zaczął kapitan. - Załoga nie wytrzyma kolejnego miesiąca tego jałowego żywota – rzucił sierżant Wayne, zagorzały zwolennik eksploracji powierzchni. - Moglibyśmy wyruszyć – powiedziała ostrożnie sierżant Strawberry – Trudno wytrzymać każdy kolejny dzień. Gdybyśmy wyruszyli w tym tygodniu, reszcie łatwiej byłoby egzystować. - Zgadzam się – wtrąciła kobieta o krótkich włosach obciętych „na rekruta”. Na mundurze miała dwie naszywki. Pierwszy napis brzmiał „Anathema”, drugi zaś „SGT Hornet” – Miesiąc to już za długo. Pozostałe cztery osoby biorące udział w zebraniu skinęły głową potakująco. - Więc dobrze – kapitan niezręcznie maskował swoją niechęć do tego pomysłu – Ale promieniowanie, choć nieznacznie, wciąż przekracza normy. Jako odpowiedzialny za wszystkich nie podejmę takiego ryzyka. - Jest wyjście – wtrąciła sierżant Hornet – Pancerze wspomagane z naszego magazynu dadzą nam wystarczającą ochronę. - Sierżancie... – kapitan pochylił się do przodu i oparł głowę na rękach - ... zdaje sobie pani sprawę z tego, że nie testowaliśmy ich jeszcze w naszej jednostce. Gdyby nie ten bałagan z azjatami... - Wiem, sir - przerwała mu mimowolnie ignorując wojskowe konwenanse – Ale to chyba dobry moment. - Potrzeba matką wynalazków – wtrącił Wayne – Teraz, gdy jesteśmy przyparci do muru... - Dobrze. Rozumiem o co wam chodzi – kapitan zamyślił się na chwilę – Niech nasi technicy sprawdzą, co z pancerzami. Nad oprogramowaniem popracuje sierżant Strawberry. - Rozkaz, sir. Spośród pięciu pancerzy cztery nadawały się do użycia. W jednym stwierdzono poważną usterkę układu hydraulicznego. Kapitan postanowił, że na powierzchnię udadzą się trzy wybrane przez wszystkich mieszkańców schronu osoby, zaś ostatni sprawny pancerz pozostanie w schronie na wszelki wypadek. Głosowanie było tajne. Przebiegło dość szybko, podobnie liczenie głosów. W końcu nadszedł czas ogłoszenia wyników. - Więc postanowione – powiedział Bradford – Wyruszam ja i sierżanci Hornet i Wayne. Dowodzenie przejmuje starszy sierżant Jameson. Dziękuję, to wszystko. Jeszcze tego samego dnia trójka wybrańców udała się na szkolenie, podczas którego nauczyła się od techników jak operować pancerzem. Było to niezwykle proste. Podobno. - To trochę jak średniowieczna zbroja, ale jajogłowi upierają się przy terminie „produkt na bazie egzoszkieletu” – powiedział jeden z oficerów technicznych – Po prostu serwomotory niejako... powielają ruch użytkownika. Przyzwyczaicie się z czasem. Najważniejsze jest opanowanie obsługi urządzeń dodatkowych. Zwłaszcza radia i komputera nawigacyjnego. Bez tego się zgubicie. - Rozumiem... – rzucił Bradford odziany w lśniący pancerz. Nie zakładał jeszcze hełmu, bo czuł się wystarczająco nieswojo w samej zbroi – Fajna zabawka, ale... - Nie zabawka, kapitanie – obruszył się technik – Radzę się szybko do niej przyzwyczaić. Powierzchnia „podeszwy” jest trochę większa i mogą państwo na początku zawadzać o podłoże. Perspektywa zmienia się nieznacznie, więc to nie problem. Jednakże zalecam wyjątkową ostrożność w podawaniu ręki innym. - Co ma pan na myśli? – zapytał nieco zdezorientowany Bradford. - Systemy hydrauliczne zwiększają nieco siłę użytkownika. A ściślej mówiąc muszą się państwo nauczyć rozsądnie z niej korzystać. Podczas wstępnych testów jeden z naszych chłopców zmiażdżył dłoń swojego kolegi. - Jeeezu... – wtrącił Wayne. Na koniec sierżant Strawberry przedstawiła działanie programów nawigacyjnych i obsługi minikomputera. Oddział był gotowy do drogi. Trzy odziane w masywne, połyskujące pancerze osoby ustawiły się przed wyjściem. Pancerne, hermetyczne drzwi za nimi zatrzasnęły się. - W drogę – głos kapitana rozlegający się z głośników był trochę zniekształcony. Opancerzona postać chwyciła za metalowe koło i przekręciła je kilka razy. Drzwi otworzyły się z piskiem. Żołnierze wyruszyli schodami na powierzchnię. Tego dnia ksiądz Cotton udzielał ostatniego sakramentu już piątej osobie. Wygrzebane z jakiejś starej szafki zapasy rozdzielono między dzieci. Duchowny opadał z sił. Powziął decyzję, by opuścić schron i zabrać ze sobą kilkoro dzieci, których rodzice zgodzili się na taki desperacki krok. Urządzenia do pomiaru skażenia na powierzchni nie działały, toteż nie było wiadomo, czego się spodziewać. Ale ksiądz chciał zaryzykować. Wiedział, że za kilka dni może dojść do samobójstw, na które nie mógł pozwolić... i na które nie mógłby patrzeć. Szóstka dzieciaków w wieku od 5 do 8 lat chwyciła się za ręce. Ksiądz Cotton wyprowadził je na zewnątrz, zatrzaskując za sobą masywne drzwi. Kilkanaście spojrzeń odprowadzało go do momentu, w którym zniknął. Oddział Bradforda pokonał kilkanaście kilometrów w ciągu kilku dni. Szli przez górzyste szlaki możliwie najbardziej skracając dystans między nimi a bazą Norad. Właśnie pokonywali najtrudniejszy fragment trasy. Niełatwo wspinać się w potężnym pancerzu. Przekonał się o tym sierżant Wayne, któremu omsknęła się dłoń. Jego towarzysze byli kilka metrów pod nim. Spojrzeli w górę widząc dyndającego kolegę. Wayne chwycił za inne wybrzuszenie na skale i podciągnął się do góry. - Mało brakowało... – sapiący głos sierżanta usłyszeli w głośnikach wewnątrz hełmu Bradford i Hornet. Kapitan zaśmiał się cicho kręcąc głową. Mało brakowało. Nagle kawał skały, za który chwycił Wayne obłamał się i sierżant runął w przepaść odbijając się po drodze od głazów. Spadał coraz szybciej w kierunku doliny kilka kilometrów pod nimi. - Proszę wybaczyć sir... Naprawdę nie chciałem... – najpierw usłyszeli te słowa, a potem głuchy łoskot dochodzący z dołu. Głos ucichł. - Spocznij, żołnierzu. Wiem, że się starałeś... – tylko na taką lakoniczną wypowiedź stać było kapitana w tym momencie. Dwójka żołnierzy zaczęła się wspinać dalej. Tym razem w ciszy, skupiając się jedynie na wybieraniu odpowiedniej drogi. W schronie pod bazą wybuchł bunt. Nie wiadomo skąd pojawiły się butelki z alkoholem. Podpici żołnierze wszczynali burdy, a dowództwo nie bardzo mogło dać sobie z nimi radę. Podczas wrzawy żołnierz, który najbardziej odczuwał skutki uwięzienia pod ziemią, wydostał się na powierzchnię. Zanim opanowano sytuację technik stwierdził, że schron został rozhermetyzowany i nastąpiło niewielkie skażenie. Wtedy rozgorzała kolejna bitwa, tym razem o środki zwalczające radiację i prawo do przyodziania ostatniego pancerza. Bójka przybierała na sile z każdą chwilą. Sierżant Bullock zdołał wykorzystać radio w pancerzu tuż przed tym, jak rozbito je łomem. Nadał wiadomość, że w schronie panują zamieszki, zniszczono sprzęt i żywność. Że lokum zostało skażone, a spora część żołnierzy uciekła na pustynię. Innymi słowy dał do zrozumienia kapitanowi Bradfordowi i sierżant Hornet, że nie mają po co wracać. Nawet gdyby coś znaleźli. Gdy w końcu Bradford i Hornet dotarli w pobliże bazy Norad czekała ich przykra niespodzianka. Góry Cheyenne wyglądały zupełnie inaczej niż wtedy, kiedy widzieli je ostatnio. Baza Norad była bardzo nowoczesna i wytrzymała. Kapitan przypomniał sobie, jak jeden z oficerów oprowadzający go po bazie kilka lat temu powiedział coś takiego: „Jesteśmy przygotowani na atak nuklearny. Możemy odciąć się od otoczenia na bardzo długi czas. Cała budowla stoi na sprężynach i powinna przetrzymać trzęsienie ziemi podczas eksplozji... To tutaj... – tu oficer wskazał na srebrne płyty, jakimi wyłożono zewnętrzną część bazy - Chroni nas przed impulsem elektromagnetycznym. W razie czego zamykamy drzwi, przestawiamy wentylatory na wywiewanie i gotowe. Ach... bym zapomniał. Nasi eksperci mimo wszystko uważają, że Norad nie przetrwa bezpośredniego trafienia. Ale nikt nie wie, że mamy tu taką bazę”. Niestety – pomyślał kapitan – kilka lat później rządy podpisały pakt i ujawniły większość swoich fortec. Widocznie azjaci skierowali tu jeden ze swoich pocisków, a ten trafił górę centralnie niszcząc bazę i grzebiąc żywcem ludzi w niej przebywających. Mogli też uderzyć tu kilkoma rakietami. Ale teraz to i tak niewiele zmieniało. Wszystko na marne... Tymczasem sierżant Hornet wpatrywała się w zgliszcza zastanawiając się, czy nie jest ostatnią kobietą na tym posranym świecie. Doszła do wniosku, że bycie jedną jedyną wcale jej nie cieszy. Razem z kapitanem postanowiła wyruszyć w kierunku kolejnej bazy. To tylko kilka mil stąd... Mniej więcej w połowie wędrówki żołnierze zauważyli przez lornetkę grupkę ludzi. Ktoś w czarnej szacie prowadził kilkoro mniejszych osób. Żołnierze instynktownie chwycili za broń. Gdy podeszli bliżej okazało się, że to jakiś wycieńczony mężczyzna ciągnie za sobą grupkę dzieci. Opancerzeni podeszli do niego. - Kim jesteście? – sapnął osłabiony mężczyzna opierając ciężar swojego ciała na długim kiju. - Żołnierzami... pomożemy panu – powiedziała sierżant. - Przecz, pomioty szatana! – krzyknął Cotton z trudem wymachując kijem – To wszystko wasza wina! Ale wiedziałem, że wy przeżyjecie! - Spokojnie... – kapitan wyciągnął rękę w kierunku księdza. Duchowny zamachnął się kijem raz jeszcze, w końcu upadł wycieńczony. Jedno z dzieci zaczęło cicho płakać. Sierżant Hornet zdjęła hełm i wzięła je na ręce. Kapitan, widząc to, krzyknął: - Co robisz?! Promieniowanie... - Spokojnie... wszystko jest w normie. Nie chciałam, aby dzieci się nas bały. - Proszę księdza? – kapitan pochylił się nad Cottonem. - Jeżeli nie jesteś taki jak twoi dowódcy... uratuj te dzieci... tylko one się liczą... - Pomożemy ci – wtrącił Bradford. - Nie mi... za późno... zabierzcie dzieci. - Dobrze. Jeżeli chcesz. - ... i niech Bóg wam przebaczy – dodał duchowny zamykając oczy. Kapitan sprawdził puls. - Nie żyje – powiedział szeptem przysuwając się do ucha koleżanki. - Zabierzemy te dzieci? – zapytała sierżant. - Tak. - Dokąd? - Gdziekolwiek. Jak najdalej stąd. - Dlaczego ksiądz upadł – zapytało jedno z dzieci. - Śpi... – skłamała sierżant – Bardzo się zmęczył. Dzień, w którym żołnierze spotkali księdza i dzieci nie dobiegł jeszcze końca, gdy drogę do kolejnej bazy zagrodziło kilkunastu żołnierzy. Podobnie jak Bradford i Hornet ubrani byli w pancerze wspomagane, ale w jakieś inne modele. - Przekażcie nam dzieci. Natychmiast – rozkazał jeden z opancerzonych. - Odczepcie się – syknęła Hornet. Kapitan przeczuwał kłopoty. Przeciwników było więcej, nie można było ryzykować strzelaniny w obecności dzieci. Hełm, podobnie jak sierżant Hornet, miał zdjęty, więc wystarczyło, aby wycelowali mu w głowę. - Zabić ich! – rozkazał opancerzony. Oprawcy w ciemnych zbrojach używali broni elektrycznej. Porażona Hornet upuściła dziecko. Kapitan zdążył strzelić kilka razy, ale nie zranił nikogo. Nie przez tak grube pancerze. Potem również został porażony. - Zabrać dzieci... Doktor Bartholomew może wykorzystać je w programie „Miecz Archanioła”– syknął przez głośniki w hełmie dowódca opancerzonych. Po chwili dodał – Albo zabierzemy je do doktora Shmidta. Jego projekt „Wunderbare kindern“ też ciekawi prezydenta... Kilku ludzi natychmiast pochwyciło dzieci. Kwadrans później wylądował helikopter i zabrał wszystkich żywych. - Sir, czy nie powinniśmy zabrać ich pancerzy? – zapytał jakiś mężczyzna zdejmując hełm i usadawiając się na fotelu wewnątrz śmigłowca. - Po co? Nasze są lepsze. A zresztą kto chciałby się babrać w wyciąganie z nich zwłok? - Racja, sir. Śmigłowiec wzbił się w powietrze i odleciał. Gdy Bradford odzyskał przytomność wiedział, że śmierć niedługo po niego przyjdzie. Tymczasem dostał jedynie krótkie odroczenie wyroku. Krew spływająca z rozciętej skroni zakrzepła mu na twarzy. Z trudem usiadł na ziemi i rozejrzał się wokół. Obok leżała Hornet. Martwa. Patrzyła na niego pustymi oczami. Kapitan podczołgał się do niej walcząc z bólem i starając się nie zemdleć. W ustach miał jakiś dziwny niesmak. W końcu znalazł się przy niej. Siadł opierając się o owalny głaz sporej wielkości. Z trudem podniósł korpus pani sierżant. Ułożył sobie jej głowę na piersi. Dłonią zmierzwił krótkie włosy. - Kurwa... a miało być tak pięknie – powiedział. Chyba się zaśmiał, ale mięśnie na twarzy jeszcze nie doszły do siebie po porażeniu prądem. Kątem oka dostrzegł metalowy emblemat na naramienniku pancerza. Przedstawiał atakującego orła na tle łopoczącej flagi amerykańskiej. Zacisnął zęby i zmusił odmawiającą posłuszeństwa dłoń, by sięgnęła po emblemat. Potem oderwał go i cisnął w pył jak najdalej od siebie. Tyle właśnie są warte puste, pokojowe deklaracje rządów – pyłu. On też jest bezwartościowy i ulotny. Siedział tak przez kilkanaście minut czując, jak uchodzi z niego życie. Przez cały ten czas przypominał sobie, jak to się stało, że trafił do armii. Jako nastolatek był punkiem. Często pił piwo z kumplami z paczki. Kiedyś, siedząc na złomowisku starych aut, wspiął się na starego Plymoutha i coś krzyknął. Co to było? Bradford myślał przez chwilę. Przypomniał sobie, jaka była jego ideologia tamtego dnia na złomowisku. W tym momencie śmierć przyszła po niego. Kapitan spokojne deklamował: -Niech pragnący pomocy otrzymają ją, pragnący miłości kochają i będą kochani, chcący spokoju niech otrzymają spokój – mężczyzna starał się zdążyć przed nadciągającą ciemnością – Pragnący wolności niech będą wolni, pragnący pokoju niech go zaznają, a pragnący wojny... WYPIERDALAJĄ. Po tych słowach Bradford zamknął oczy i osunął się martwy na nagrzany promieniami słońca głaz. Saladyn - 18/12/2002 |
<<< | Pierwsza strona | Spis treści | >>> |
Reaktor - polski zin postnuklearny. Wszelkie prawa posiada Rudzielec. Kopiowanie bez zgody zabronione. |